Musical „My Fair Lady”

Już 13 listopada w Operze na Zamku w Szczecinie kolejna premiera. Na sceniczne deski po ponad dwudziestu latach, wraca musical „My Fair Lady”.

Ach, ten musical! Mówi się, że aktorzy uwielbiają go grać, a publiczność oglądać. A „My Fair Lady” to musical nad musicale, z niebanalną fabułą, energetyczną muzyką, gwiazdorską obsadą z całego kraju, rewelacyjną choreografią, angielskim poczuciem humoru i wieloma szlagierami. Tylko na Broadwayu grano go kilka tysięcy razy, potem zawojował cały świat – i sceniczny, i kinowy.

O sobotniej premierze „My Fair Lady” na wtorkowej konferencji prasowej mówiono tak:

Anna Bańkowska – członkini Zarządu Województwa Zachodniopomorskiego:
Jestem niezwykle szczęśliwa, że po 20 latach na deski Opery na Zamku wraca „My Fair Lady”, historyczne dzieło, musical, który miał swoją premierę w 1956 roku z Rexem Harrisonem i Julie Andrews, a po którym pojawiła się filmowa wersja z 1964 roku ze wspaniałą rolą Audrey Hepburn. Z wielką ekscytacją czekamy więc na tę cudowną premierę, tym bardziej, że i dyrektor i pracownicy Opery na Zamku przyzwyczaili nas do wielkich wydarzeń. To choćby pamiętna „Traviata” w wersji haute couture czy przedstawienia baletowe, które wyznaczają nowe kierunki, i o których później szeroko mówi się w Polsce, a krytycy są tymi przedstawieniami zachwyceni. Czeka nas wielka dawka wspaniałych wrażeń.

Jacek Jekiel – dyrektor Opery na Zamku w Szczecinie:
Fajnie byłoby, gdyby nasza główna bohaterka „My Fair Lady” zjawiła się tu w wersji „original” [w sali stoją manekiny w kostiumach – dop. MJK]. Gdyby rzuciła tym swoim cocknay’em (śmiech), to zobaczylibyśmy, jaki ogromny krok zrobiliśmy do przodu w sensie językowym, jak bardzo ludzka mowa kiedyś była inna, jak język przez pandemiczny czas trochę się zmienił, bo więcej w nim już emotikonów niż treści. Ale to jest dowód na to, jak za wszelką cenę chcemy się komunikować ze sobą, przełamywać bariery, które są między nami. Odnoszę wrażenie, że o tym jest spektakl: ludzie muszą się poznać, a kiedy się dobrze poznają, potrafią się polubić, a może i więcej… Ta historia, niezwykła i niejednoznaczna na końcu, jest właśnie o tych marzeniach. Żeby zrozumieć, trzeba wiedzieć, a żeby wiedzieć, trzeba obserwować, widzieć innych wokół siebie. Myślę, że gdyby tak było, to świat byłby odrobinę fajniejszy. A temu niezwykłemu zjawisku służy sztuka, bo ona mówi swoim językiem, odrębnym. Te światy, które kreujemy na scenie są właśnie odrębne. Londyn, który zobaczą Państwo na scenie, jest niby wiktoriański, ale i niewiktoriański, jest dzisiejszy i niedzisiejszy. Gdy zagubicie się gdzieś w tym mieście w okolicach świątyni Temple czy przy Notting Hill, to zobaczycie, jak przemyka obok was ktoś podobnie ubrany… W Londynie nie wzbudza to u nikogo żadnego zdziwienia. Zatem jest to historia bardzo współczesna, choć osadzona w realiach historycznego libretta George’a Bernarda Shawa, historia fantastyczna na ten czas. Myślę, że wszyscy potrzebujemy rozrywki, ale nie takiej, która „zarechocze” nas na śmierć, i wzbudzi jeszcze większy smutek po upływie doby, tylko uczyni nas trochę lepszymi, da nam poczucie „normalnienia” w tym oszalałym świecie, który obserwujemy dookoła. Będziemy się świetnie bawić w smacznym otoczeniu, rewelacyjnej muzyki i fantastycznych artystów, których rój przetoczy się przez scenę po wielokroć.

Jerzy Wołosiuk – kierownik muzyczny „My Fair Lady”, dyr. ds. artystycznych Opery na Zamku w Szczecinie:
O „My Fair Lady” mówi się czasami jako o ostatniej operetce, a pierwszym musicalu, co oczywiście nie jest prawdą, ale jest to pewien pomost pomiędzy światem musicalu i operetki. My idziemy w kierunku musicalu, ale takiego ze szlachetnym kolorem, szlachetnym wybrzmieniem poprzednich lat. Nie jest łatwo uzupełniać to wszystko, co dzieje się na scenie. W „My Fair Lady” „odcinki” są często bardzo krótkie, czasami duża scena dramatyczna budowana jest przez piętnaście minut po to, żeby nastąpił w niej dwuminutowy fragment muzyczny. I ten dwuminutowy fragment musi oddać całą gamę różnych kolorów, emocji, często podnieść temperaturę tego, co się dzieje w scenach dramatycznych, albo ją skomentować, albo wręcz rozładować napięcie, które w niej powstaje. W tym dziele bardzo lubię ten fantastyczny dialog pomiędzy muzyką a scenami dramatycznymi, które często są żywcem wyjęte z teatru dramatycznego. I tak postaramy się to wykonać, po prostu żeby chwycić za serce. (śmiech)

Jakub Szydłowski – reżyser „My Fair Lady”:
W wielu warstwach, nie tylko reżyserskiej, ale i scenograficznej czy choreograficznej najważniejsze było dla nas to, że spektakl, który dzieje się na początku poprzedniego wieku, już zupełnie inaczej trzeba czytać. Zależności społeczne się zmieniły, już inaczej patrzymy na granice, które możemy przekraczać w kontaktach między mężczyzną a kobietą, tym bardziej, gdy jedno jest mentorem drugiej osoby. Zastanawialiśmy się, jak to dziś pokazać. Dzięki temu udało się zupełnie na nowo dostrzec relacje pomiędzy bohaterami. Ale tu najwięcej sam spektakl powie. (śmiech). Mogliśmy zacytować pierwowzór, ale wydawało mi się to mniej atrakcyjne. Każdy, kto zna oryginał, te różnice wyczuje. Ale oczywiście jesteśmy w historii „Pigmaliona” i nie przekręcamy jej na siłę na drugą stronę. Końca nie zdradzę (śmiech), ale najważniejsze dla mnie jest to, że odświeżamy tę historię. Cieszymy się bardzo z zaproszenia do Szczecina i z tego, że mamy tak wspaniały zespół, wybitnych polskich aktorów musicalowych, z samej czołówki, i zespół prowadzony na co dzień przez Jerzego Wołosiuka. To do tego jedyny dyrygent, z jakim pracowałem, a który zna dosłownie każdą nutę „My Fair Lady”, wszystkie teksty i trochę wyręcza mnie w pracy. (śmiech) A więc aktorzy mają „przechlapane”.

Grzegorz Policiński – scenograf:
Jeśli chodzi o scenografię, to mamy tu naprawdę potężną produkcję. Oczywiście takie uwielbiam i dziękuję dyrekcji (śmiech), bo jest bardzo dużo zmian światła, ogromna dekoracja – mam nadzieję, że efektowna i publiczność będzie zadowolona. Ta dekoracja jest multimedialna, czyli taka, którą widzowie lubią – projekcje i zmiana świata, w którym się jest. Sama scenografia jest uniwersalna i pozwala nam ten świat czarować. Przy każdej zmianie dekoracji, przy każdym ruchu sceny obrotowej zmienia nam się historia. Mamy tu też połączenie teatru musicalowego, operowego, operetkowego, ale i wchodzimy w teatr dramatyczny.

Jarosław Staniek – choreograf:
Zależało nam na tym, żeby będąc wiernym partyturze, znaleźć się we współczesnej energii odczytywania muzyki i choreografii. Określę to bardzo technicznie, ale w czasie prapremiery „My Fair Lady” przejście przez scenę trwało cztery frazy, ale teraz – w dobie „You Can Dance” – jeden takt. Zatem technicznie nie ma tu choreografii będącej osobnym elementem, ale na przykład scenografię, która wypełnia prawie całą scenę i tworzy choreografię wraz z akcją. Powstaje to, co ja najbardziej lubię w musicalu, że granice się zacierają, scena taneczna miękko przechodzi w sytuację paramuzyczną i kończy się sceną dramatyczną. Zależało nam także, żeby rytm Londynu, rytm scen tańca był współczesny, dzisiejszy, ale niekoniecznie odzwierciedlający modne ruchy.

Katarzyna Zielonka – choreografka:
Mieliśmy też takie założenie, żeby choreografia nie zdominowała warstwy dramaturgicznej. Bardzo łatwo w tańcu „położyć łapę” na całości i być na pierwszym planie. Ale chcieliśmy, by było to uzupełnienie, a nie osobna linia narracyjna. Musieliśmy poskromić nasze ego, bo ta muzyka, dźwięki napisane choćby dla Elizy są tak wysokie, że musieliśmy „zdjąć czapkę” i powiedzieć, że jednak śpiewanie jest ważniejsze (śmiech), a nie to, żeby zatańczyła osiem piruetów. Tak więc to muzyka podpowiadała rozwiązania techniczne.

Fot. Bodek Macal©Opera na Zamku

O nieco odświeżonej historii niewykształconej, krzykliwej i niepokornej kwiaciarki i jej nauczyciela, kobietach z pazurem, scenicznym autobusie i pokazie mody, czyli o rozrywce na wysokim poziomie z reżyserem Jakubem Szydłowskim* rozmawiała Magdalena Jagiełło-Kmieciak.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:

Jakub Szydłowski uczył się w Szczecinie, grał w Szczecinie, a teraz wraca do rodzimego miasta ze wspaniałym musicalem „My Fair Lady”. Za co Pan lubi tę formę widowiska artystycznego?

Jakub Szydłowski:

Po pierwsze wiążę je ze swoim dzieciństwem, bo w telewizji, gdy jeszcze były tylko dwa kanały, musicale bardzo do mnie przemawiały. Po drugie, teraz, gdy już jestem dorosły, za to, że jest najbardziej wymagającą formą artystyczną dla aktora. Powinien tak samo dobrze grać sceny dramatyczne, śpiewać, tańczyć. W musicalu można spełnić się najbardziej.

„My Fair Lady” jest powszechnie znana, ba, to jeden z najwspanialszych musicali na świecie, ale przybliżmy go tym, którzy słabo pamiętają.

Fabuła jest kapitalna. W wyniku przypadkowego zakładu profesor fonetyki – Higgins zakłada się z Pickeringiem, że w ciągu kilku miesięcy uda się przypadkową, niewykształconą kwiaciarkę zmienić w damę. Pracują nad nią, nad jej wymową, sposobem bycia. Potem jest wielka próba, kiedy na balu praktycznie cała śmietanka bierze ją za węgierską księżniczkę. Do tego w finale dochodzi wątek miłosny, spełniony bądź nie, w zależności od interpretacji, pomiędzy Elizą a profesorem.

Opera na Zamku wystawiała „My Fair Lady” ponad 20 lat temu. Jak Pan ocenia tamtą inscenizację?

Pracowałam w tej produkcji jako chórzysta, więc pamiętam jak przez mgłę. Ale był uroczy… Grano go i grano! Były jakieś zastawki z dykty… Teraz ta realizacja oczywiście siłą rzeczy trąci myszką (śmiech).

Pana inscenizacja jest raczej współczesna? Dlaczego? Początek XX wieku, kiedy dzieje się akcja, sam się nie broni?

Broni się, ale współczesność zawsze służy odświeżeniu tematu. To raz. Dwa: zawsze znajdzie się coś, dzięki czemu możemy odnieść się do tego, co tu i teraz się dzieje. I trzy: łatwiej przyswoić coś, co wiąże się z obecnymi czasami. Uznałem, że otoczka Londynu sprzed stu lat może być bardziej nowoczesna. Kiedy bywam w Londynie, zawsze odnoszę wrażenie, że są tam miejsca, w których ludzie ubierają się tak jak wtedy. To nawet jest trendy. (śmiech) Bardzo mi się spodobało, że ta historia może dziać się „dziś”. Zresztą tak naprawdę ten spektakl nie jest ani retro ani do końca współczesny. Jest w takim „niedoczasie”. Zwłaszcza że odnosi się też do szowinizmu.

Do szowinizmu? Chce Pan spojrzeć bliżej na relacje głównych bohaterów?

W tej historii zaciekawiło mnie to, że profesor Higgins, mimo tego, iż jest zatwardziałym kawalerem, to żyje cały czas w towarzystwie dwóch kobiet. Jest ukształtowany przez matkę, wydaje mi się, że ona nawet go utrzymuje. Ona jest bardzo inteligentna, ma silną osobowość. Ale jest też gosposia domowa, pani Pearce, którą zawsze pokazuje się jako grubawą, starszą osobę. A ja stwierdziłem, że zrobię coś innego. Niech to będzie atrakcyjna kobieta w jego wieku, dlaczego nie? (śmiech)

Pan chce opowiedzieć tę historię z punktu widzenia kobiet, czyli inaczej niż to, co znamy. Ma być bardziej uniwersalna… Jakie jest nowe odczytanie?

Zwyczajowo akcent kładziony jest na Higginsa. Ja zrobię inaczej, bo niczego nowego wtedy w spektaklu nie znajdziemy. A gdy „przełożymy siły” na te trzy kobiety w jego życiu, to znajdziemy coś ciekawszego i bardziej współczesnego. Wbrew temu, co deklaruje Higgins, to świat mężczyzn bez kobiet nie istnieje, jest od nich uzależniony. To kobiety są motorem napędowym wszystkich działań profesora. (śmiech) W ten sposób spojrzymy na trochę nową historię. W centrum spektaklu nie będzie Higginsa, jak zwykle, skupimy się na tym, radzą sobie z nim kobiety, jak się przed nim bronią. Aktorsko, interpretacyjnie będą silniejsze.

Czyli Jakub Szydłowski przygotowuje spektakl o miłości do kobiet (śmiech)?

Hmm… Może tak. Bycie mężczyzną nie ma sensu bez kobiety. Na pewno nie jestem Higginsem (śmiech).

Higgins sam mocno się zmieni po „zamęczaniu” Elizy nauką. Lekko dostanie po nosie od Kopciuszka. Nastąpi pewna psychologiczna zamiana ról…

Eliza musi być silna, poddawana jest w końcu trudnym próbom, z którymi różnie sobie radzi (śmiech), dlatego ten spektakl tak kochamy, bo utożsamiamy się z tą dziewczyną, czujemy, przez co przechodzi. I ona w końcu zmienia się tak, że nikt by się tego nie spodziewał, łącznie z Higginsem. Świat stanie mu na głowie, zobaczy, że błądził. To, co było dla niego najważniejsze, okazuje się niczym. Czy zakochał się w Elizie jako w kobiecie, czy ją po prostu pokochał jako człowieka? Na pewno zrozumiał, że ta dziewczyna nie jest zabawką, że nie wyobraża sobie bez niej życia. A przed końcem spektaklu to już w ogóle nie będzie wiadomo właściwie, co zdarzy się później. Więcej nie zdradzam (śmiech).

Angielski spektakl, a więc i angielski humor i językowy, i sytuacyjny. Ale uwaga! Angielski humor nie jest dla każdego (śmiech).

Ten będzie! Dzięki takim produkcjom jak na przykład produkcje Monty Pythona, który wspaniale wyśmiewał angielskie zależności społeczne, wszystkiego dotknął, nauczyliśmy się abstrakcyjnego poczucia humoru. Libretto do polskiej wersji „My Fair Lady” jest to samo, napisali je Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz. Znakomicie pomieszali różne polskie gwary, którymi mówi Eliza w wersji angielskiej. Mamy trochę warszawskiej, trochę poznańskiej. Zatem zostawiliśmy to tłumaczenie retro i zestawiliśmy je ze współczesnością. No proszę posłuchać, jaki piękny przykładowy fragment z języka Elizy (śmiech): „A to dopieru! Przecież żem nie gadała nic złego!”.

„My Fair Lady”, czyli przede wszystkim bawimy się! Ten musical będzie inny niż poprzednie inscenizacje? Poszliśmy lata do przodu? Będzie rozmach?

Oczywiście! Będą ciekawe rozwiązania scenograficzne, dość nietypowe, projekcje pokazujące współczesny Londyn, neony…  Mamy na szczęście obrotówkę, z której skorzystamy. Wymyśliliśmy, że na przykład słynna scena w Ascot nie będzie rozgrywać się na wyścigach konnych. Trafimy na inne „wyścigi” – kreatorów mody (śmiech). A więc kostiumy też będą uwspółcześnione, takie, że dziś też można by w nich pójść na bal do ambasady czy przejść się ulicą, i nikt by nie powiedział, że nie pasują do obecnych czasów. I niespodzianka: będzie wielki, czerwony, brytyjski autobus! Spokojnie, zmieści się na scenie (śmiech). Choreografia będzie nieoczywista, autorstwa wspaniałych artystów: Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki. To nie jest tylko taniec, to zawsze jest myśl. Oboje zawsze poszukujący, wizjonerzy. Choć trochę walki między nami było (śmiech).

To i trudna praca i zabawa, więc ciut trzeba być dzieckiem? Jest Pan nim choć trochę?

Cały czas (śmiech)! I szczycę się tym. Trzeba być wizjonerem, nie tracić fantazji, bo bez tego widza nie zabierze się w tę bajkową przestrzeń. Publiczność musi na spektaklu trochę „odpłynąć”. Dopóki tym dzieckiem będę, dopóty mam prawo robić musicale. Bo one są wspaniałymi, wesołymi baśniami. Można się na nich popłakać, wzruszyć, wynieść głęboką myśl, ale przede wszystkim pośmiać.

Do tego, by się wzruszyć i pośmiać, musi być godna obsada.

Będzie gwiazdorska. Nasz Higgins, czyli Janusz Kruciński, to jest totalny top musicalowy, do tego świetni artyści Opery na Zamku i innych teatrów. Pięknie iskrzy między nimi, więc jestem bardzo zadowolony (śmiech). „Debeściaki” i ze Szczecina, i z całej Polski. Są wiarygodni, bo zawsze wymagam wiarygodności na scenie.

Teraz o świetnej muzyce Fredericka Loewe’a. Same szlagiery…

Tak, muzyka jest siłą tego pomysłu musicalowego. To są hity, które często nucimy. Robił to nawet Sinatra w swojej przeróbce swingowej. (śmiech) To są nieśmiertelne przeboje „Przetańczyć całą noc”, „Te ulice znam”, „Muszę się żenić dzisiaj rano” i wiele innych. A są musicale, które nie mają żadnego, no, może jeden (śmiech).

Kierownik muzyczny „My Fair Lady” Jerzy Wołosiuk jest perfekcjonistą jak Pan. Będzie „pazur” muzyczny?

Będzie! Świetnie nam się współpracuje. Cieszę się, że Jerzy Wołosiuk – kierownik muzyczny – otworzył się na moją inscenizację. Jest niesamowicie przygotowany do pracy nad tym tytułem. Faktycznie zna na pamięć wszystkie teksty piosenek bohaterów sztuki. Na próbach podpowiadał aktorom kwestie, kiedy ich zapominali. (śmiech) Nigdy nie spotkałem się z realizatorem, który miałby opanowany materiał  na takim poziomie. To niesamowite. Oprócz respektowania warstwy muzycznej, nieustannie wymaga od solistów pracy nad interpretacją aktorską. Z mojego punktu widzenia to nieoceniona pomoc przy budowaniu postaci bohaterów sztuki. Orkiestra Opery na Zamku też doskonale daje sobie radę z trudnymi wymaganiami.

Najważniejsze Pana przesłanie zawarte w tym musicalu to?

„Miejmy oczy szeroko otwarte, bo wszystko to, czego potrzebujemy od życia, jest obok nas, tylko z różnych przyczyn po to nie sięgamy. A nie wolno się tego bać”.

To sięgamy po „My Fair Lady”! Dziękuję za rozmowę.

 

Materiały prasowe – Opera na Zamku, fot. Bodek Macal©Opera na Zamku, projekt plakatu: Ryszard Kaja